(z
cyklu „Bezsenne noce”...)
…
umierając za życia, nieba nie osiągniesz… samobójcom się
nie należy…
***************************************************************
… muzyka i taniec, te dwie rzeczy od niemowlęcia mi towarzyszyły.
Przy muzyce zasypiałem w kołysce. Przy muzyce do dzisiaj często
zasypiam. Gorzej z tańcem. Tak się złożyło, że w wieku
trzydziestu paru lat straciłem partnerkę do tańca. Jak się
później okazało, jako życiowi partnerzy też zaczęliśmy się
powoli oddalać od siebie. Oboje po przejściach. Córki jeszcze
„starczyło” na dwadzieścia lat, tylko na dwadzieścia lat.
Zaczęliśmy „umierać za życia”, na własne życzenie. Między
innymi z powodu tańca…
… Mirka była 11 lat starsza. Oprócz córki, niewiele Nas łączyło.
Przede wszystkim łączyły Nas grzyby oraz Rysianka i Lipowska. Dwie
górskie hale ze schroniskami, gdzie lubiliśmy się „zaszywać”
na weekendy. Przynajmniej do czasu gdy nie zaczęto Nam „podrzucać”
wnuki na wychowanie. Dzieci potrafią łączyć, potrafią też
dzielić. Cała reszta Nas dzieliła, w tym taniec…
… moje pokolenie to pokolenie „big-beat’u”, wpierw twista,
później rock and rolla. Idealna muzyka by wyrazić swoją pasję
życia. Pamiętam, jakby to było dziś, pewną imprezę z okazji
ukończenia szkoły. Miało być ognisko, była klubo-kawiarnia.
Miała być „barowa nasiadówka”, skończyło się na rywalizacji
tanecznej z młodszym pokoleniem. A wszystko za sprawą "Let's Twist Again". Skąd wzięło się to,
i kilka innych „twistowych” nagrań, tego nie pamiętam. Ale
rywalizacja była ostra, przez kilka ładnych godzin. Kto wygrał,
mniejsza z tym. Oni trochę bardziej wytrzymalsi, my trochę bardziej
sprawni (twist wymaga sprawności), lecz pasję wykazaliśmy taką
samą…
... Mirka preferowała imprezy „kameralno-barowe”, gdzie więcej
się piło, niż tańczyło. Nie żeby nie lubiła, czy była jakąś
„nogą”. Lecz „jej muzyka” była bardziej stonowana, a
zazdrość niezbyt przychylnie patrzyła na inne partnerki tańczące
ze mną. Nawet jeśli była to jej siostra. Ja zaś bardziej wolałem
parkiet. Jako DDA (i nie tylko z tego powodu) wolałem taniec od
alkoholu. W którymś momencie, w ramach pewnego kompromisu,
postanowiliśmy zapisać się na kurs tańca. Ambitnie, od razu na
taniec latynoski. I ambitnie zaczęliśmy od… no właśnie, od
„flamenco”. Mieliśmy trzy miesiące do „ślubu i wesela w
rodzinie” i postanowiliśmy zabłysnąć na parkiecie. Mirce
starczyło „ambicji” na miesiąc, czyli 10 lekcji. Tyle było
opłaconych z góry. Siłą rzeczy, zaliczyłem też tylko te
dziesięć lekcji…
… dlaczego „flamenco”? Z powodu historii dotyczącej mojego
rodu. „Flamenco” w języku hiszpańskim znaczy „flamandzki”.
A właśnie z Flamandii (dokładnie Flandrii) przywędrował do
Polski mój ród. Również historia samego tańca zafascynowała
mnie. Przede wszystkim Andaluzja, skąd wywodzi się „flamenco”.
To stąd bowiem czerpiemy większość stereotypowych wyobrażeń o
Hiszpanii: upalny klimat, równie gorący temperament, popołudniowa
sjesta, nocna fiesta i beztroskie życie zgodnie z filozofią mañana
[maniana], czyli „zrobi się jutro”. Tam faktycznie żyje się
spokojniej i wolniej, a mieszkańcy nie wstydzą się okazywać
swoich uczuć – wycofani nieco z obłędnego pędu cywilizacji,
wolą kultywować rodzinne tradycje i regionalne zwyczaje. To również
wielonarodowy i wielokulturowy tygiel, dający bezpieczne schronienie
ludom z najbardziej egzotycznych zakątków świata, ale i sam będący
pod wielowiekowym panowaniem innych narodów. Andaluzja była krainą
Fenicjan i Kartagińczyków, kolonią grecką i Imperium Rzymskim,
cesarstwem wizygockim i arabskim kalifatem, a także domem dla
sefardyjskich Żydów i hinduskich Cyganów...
… no i samo „flamenco”. Bo „flamenco” to feeria barw i
szelest falban, szmer rozkładanych wachlarzy, brzęk kastanietów i
stukot obcasów, rytm wyklaskiwany przez dłonie i podkręcające
atmosferę entuzjastyczne okrzyki. Zawodzący, chropowaty głos i
przejmująco ekspresyjna mimika śpiewaka sprawiają, że ciarki
przechodzą po plecach, nawet, gdy nie zawsze rozumiemy znaczenie
śpiewanego tekstu; wirtuozerskie i żywiołowe dźwięki gitary
doprowadzają do łez wzruszenia; karminowe usta i krwistoczerwone
sukienki tancerek oraz ich zmysłowe ruchy ciała i dłoni
przypominają odwieczną grę w uwodzenie i odpychanie… grę
czasami solową… czasami opartą o rywalizację, której elementy
pokazano w teledysku do Enrique Iglesias’a – Bailando… czy w „klasycznej walce zakochanych” ...
… „Flamenco” to również smutek, żal, ból i nostalgia.
Odwaga, brawura, duma, waleczność i zdecydowanie. Gorące serce,
miłość, namiętność, nieokiełznana radość. Impulsywność i
melancholia. Wulkan uczuć, gejzer emocji, gama ekspresji. Tu nie ma
stanów pośrednich – albo od pierwszego wejrzenia odrzuca, albo
też kompletnie hipnotyzuje, zachęcając do głębszego poznania.
„Flamenco” to również apoteoza innego fenomenu średniowiecznej
Europy. Fenomenu fin’ amors, miłości idealnej…
… idealna miłość [fin’ amors] to średniowieczna apoteoza
miłości jako delikatnego i złożonego uczucia. Narodziła się na
południu Francji w XII w, w słonecznej Prowansji, która
pozostawała pod silnym wpływem kultury andaluzyjskiej i arabskiej.
Idealna miłość jest także interesująca ze względu na swoją
złożoność, napięcie, oksymorony i kontrasty: sacrum –
profanum, szlachetne – obsceniczne, idealizm – realizm, rozstanie
– złączenie. Pozornie jej koncepcja sprzeciwia się religii –
pochwałę pożądania można przecież przeciwstawić wiecznej
miłości chrześcijańskiej lub caritas. Ekstatyczna miłość,
wychwalająca wartość jednostki, jest jednak **analogiczna do
miłości, którą opisywało wielu XII-wiecznych wyznawców, m.in.
Bernard z Clairvaux…
… mogłoby się wydawać, że „flamenco” nie jest takie trudne.
Fakt, pod względem tanecznym jest do opanowania przez każdego.
Trudność się pojawia gdy uświadomimy sobie pasję i ekspresję
jaką trzeba włożyć w ten taniec. „Flamenco” zawiera w sobie
wszystkie uczucia życia i miłości. Od grzechu z pogranicza
patologi, aż po miłość wręcz boską. Wszystko, każdy gest,
mimika, ruch ciała, jest tutaj ważny. „Flamenco” to taniec
całego ciała, duszy i serca jednocześnie… i to wszystko trzeba
pokazać, uzewnętrznić…
… czy tamte lekcje tańca przydały się Nam? Na weselu nic a nic.
Ale jakieś dwa lata później, w Muszynie na „fajfie”***,
zagrano tango, czy też paso double. W sumie można było wykorzystać
niegdysiejsze lekcje. I nagle Mirce zebrało się na odwagę. To nic,
że trzeba było rozpiąć „wabik” do samej góry. To nic, że
półhalka pod spódnicą była zbyt obcisła. Pierwszy i ostatni raz
parkiet był tylko dla nas. Pierwszy i ostatni raz „zagrała” w
Nas wspólna pasja życia i uczuć… znajomi odsunęli się pod
ścianę. A największe ich zdumienie wywołał moment, gdy w Naszych
rękach pojawiła się półhalka. Nawet nie zauważyli kiedy
pozbyliśmy się jej… od tamtej pory, na parkiecie Naszej pasji już
nie pokazaliśmy… powoli „umieraliśmy za życia”…
©
**********************************************
* - wpis powstał na
podstawie własnych wspomnień, oraz artykułów Olgi Bialer-Young
(lente-magazyn.com/flamenco-wiecej-niz-taniec), oraz Zuzanny Pol
(focus.pl/artykul/milosc-narodzila-sie-w-sredniowieczu)
** - Oto vida (krótka
średniowieczna biografia) jednego z nich: „Jaufre Rudel z Blaye
był wysoko urodzonym księciem Blaye; i zakochał się w hrabinie
Tripoli, nie ujrzawszy jej ani razu, ale słysząc o niej wiele
dobrego od pielgrzymów powracających z Antiochii. Skomponował
wiele pieśni o niej, chwaląc ją w pięknych melodiach i smutnych
słowach. Pragnąc ją ujrzeć, wziął krzyż i wyruszył w morze;
na łodzi zaś zachorował. Przyniesiono go, ledwo już żywego, do
gospody w Tripoli i powiedziano o tym hrabinie; ta zaś przyszła do
niego i wzięła go w ramiona. Poznał, że to musi być ona, i
odzyskał zmysły słuchu i woni, i chwalił Boga za to, że mógł
dożyć chwili, gdy jego ukochana znalazła się przy nim”.
Wprawdzie w kolejnym wersie niedoszły kochanek umiera, ale umiera
spełniony, bo hrabina wzięła go w ramiona, a to było celem jego
wycieczki. Czyli niby jest źle, ale jednak dobrze (żeby nie rzec:
idealnie). To typowy wątek w miłości dwornej, bo tak w XIX w.
nazwano tę średniowieczną obsesję fin’amors – miłości
idealnej.
*** - codzienne, taneczne
spotkanie w okolicach podwieczorka.