Szukaj na tym blogu

Translate

Krótko o blogu

Ten blog powstał z połączenia dwóch innych - to impuls serca i duszy, jego wściekłości. Miałem zamiar go skasować, ale chyba się jeszcze przyda. Kiedyś jeden mądry człowiek powiedział "Nie rób głupot z wściekłości, lepiej krzycz" Więc czasem będę krzyczał, właśnie tutaj.

********************************************************
Nie wiem kogo i dlaczego może zainteresować ta opowieść. Opowieść różna - czasem ciekawa, częściej nudna- czasem romantyczna, częściej głupia i prozaiczna - czasem szczęśliwa, częściej do bani, wręcz nieszczęśliwa - taka jak życie... moje... i większości Tych, którzy tu trafią... zajrzą i przejdą jak powiew nowej wiosny obok marnej kupki brudnego śniegu zimy... przebrzmiałej zimy.


Nie wiem, po co to piszę. Nie piszę ku uciesze gawiedzi, nie piszę ku żadnej przestrodze - ani współczesnych, ani potomnych ludzi. Piszę bo muszę, bo mam taką wewnętrzną potrzebę, bo chcę pisać, bo chcę ułożyć sobie własne myśli, a to jest najlepszy dla mnie sposób.


Piszę więc ten blog wyłącznie dla siebie. No, może jeszcze dla córki, Blusika i... mojej kochanej Agnieszki, a zwłaszcza... BOŻENKI - ISKIERKI. Tylko im to dedukuję...
https://www.cytaty.info/autor/irracja.htm

12 marca 2023

Konkordatowiec…

 

jestem z pokolenia wychowanego pod komuną. Napiętnowany DDA, za własną, ludzi i losu przyczyną żyjący gdzieś na styku normalności i patologi. Dużo przeżyłem, jeszcze więcej widziałem. Nie wiele może mnie zaskoczyć i zdziwić. Lecz jedno zawsze mnie wkurza. To pycha, poczucie wyższości jednych nad drugimi…


jadąc ostatnio autobusem, niechcący podsłyszałem pewną rozmowę. Rozmowę o wyższości ślubu konkordatowego nad innymi. Jaki to jest jedyny, uświęcony, etc, etc. Zabezpieczający przed wszelkim złem życia doczesnego, a zwłaszcza rozwodem. I uwierzcie, lub nie, naszła mnie przeogromna chęć zadać im kilka pytań. Dlaczego obrażają swoich, moich i innych rodziców i dziadków? Dlaczego uważają się za lepszych od nich? Czy uzbrojeni tylko w świadectwo ślubu konkordatowego wytrzymali by to co oni? Nie z przymusu kościoła i konkordatu, lecz dlatego, że czasami tak należy. Że wierzyli w to co robili. Że kiedyś popełnili błąd, którego konsekwencje później ponosili. A może zostali do tego zmuszeni, lub celowo wybrali poświęcenie dla innych…


czy są lepsi od tych żyjących z gwałcicielem, czy ladacznicą? Bo dobro nienarodzonego dziecka i takie związki widziało. Ilu by wytrzymało z alkoholikami, damskimi bokserami, z niechcianym i niesatysfakcjonującym seksem. Ze znienawidzonym partnerem, z różnych powodów. I to bez ochrony państwa. Bez 500 plus i „niebieskich kart”. Z ostracyzmem porozwodowym, czy choćby z poczuciem grzechu. Bo dla ich przodków lepsze było bezpieczeństwo gwarantowane uczuciami, choć i to finansowe ważne była. Lepsze było bezpieczeństwo gwarantowane pewnością partnerskiej pomocy, niż horror beznadziejnego związku. Nie, nie są lepsi. A może i gorsi…


bo czyż lepszym jest ktoś, kto wyrzeka się uczuć. Bezpieczeństwo to dziś przede wszystkim konsumpcjonizm. Ucieczka w bezuczuciowy materializm. Kiedyś były zdrady, spowodowane uniesieniami i uczuciami. Rozwody i nowe związki spowodowane zawodem w związku. Dziś jest bezuczuciowe „pogotowie seksualne”. Kiedyś ludzie wierzyli w to co robili. Dla wierzącego ważny był ślub kościelny, choć i tak musiał wziąć wcześniej cywilny. Dziś sam ślub kościelny, tak ważny dla ich rodziców, nie jest warty świętości. To musi byś nowy konkordatowy, wymyślony przez kościół. Gwarantowany nie przez wiarę, ale ustawy i władzę kościoła. Tak jakby przed innym Bogiem był zawierany. Z innej wiary wynikał, opartej na zakazach i nakazach kleru, a nie na wierze w Boga, jak u ich rodziców. To co kiedyś było grzechem dla jednych, tych wierzących. Albo szukaniem miłości i szczęścia dla innych, tych mało wierzących. To dziś jest normalką, grzech ustala ksiądz a nie wiara. Grzechem jest dziś tylko rozwód, resztę się rozgrzeszy. Oczywiście za cenę posłuszeństwa wobec kościoła. O zbawieniu dziś nie Bóg i wiara w niego decyduje. Dziś decyduje posłuszeństwo proboszczowi. Niejednokrotnie bardziej grzesznemu, niż ci którym rozgrzeszenie daje. Bóg został ubezwłasnowolniony…


ale nie winię ich. Są tak samo ofiarami, ofiarami nastawionego na „władzę nad drugim człowiekiem” systemu. Systemu który celowo dzieli społeczeństwo na dwie kategorie. Tych którzy jeszcze potrafią samodzielnie myśleć i wierzyć. Wierzyć w uczucia, dobro, w Boga. Samodzielnie pomagającym innym. Niosącym miłosierdzie i dobro. I tych którzy to wszystko robią na rozkaz…


©


06 marca 2023

Moje boje z „piórem”… [2]

             W późniejszym czasie pióro, to „literackie pióro” miało duży wpływ na moje życie. W wojsku, w kieszeni munduru zawsze miałem jakiś notes i kawałek ołówka (pióro lub długopis mogły poplamić mundur). To w nim, często na kolanie, zapisywałem inspiracje do opowiadań czy wierszy. Czasami całe wiersze, uzupełniane na raty. To dzięki notesowi poznałem Kasię. Może kiedyś napiszę o niej więcej. Dzięki notesowi poznałem kilka interesujących osób. To on skrywał moje największe tajemnice. Tajemnice szczęścia i miłości. Tajemnice śmierci, bólu i zemsty również. Dla mojego „pióra” okres warszawski był najbardziej gorącym. Dziś żałuję, że zniszczyłem te notesy. Chciałem uciec od bólu i żalu. Czy pomogło? Tylko częściowo, na jakiś czas.

             W wojsku powróciła ksywka „poeta”. Zapomniałem kiedyś notesu i znalazł go kolega. Był na poziomie, ale straszny pleciuga z niego był. Szybko się rozniosło o „poecie”. Ile ja tych wierszyków, dla falowców napisałem. A ile wierszy, na zamówienie dla żołnierzy, podoficerów i innej szarży, tego dziś nie zliczę. Ten dla żony, ten dla córki. Tamten dla narzeczonej, to znów dla kochanki. Niejedną tajemnicę poznałem by napisać wiersz tematyczny. Bo i takie się trafiały. Muszę przyznać, że ból po stracie Kasi rozwinął skrzydła weny. I choć bliżej mi było do „Trenów” ,niż do „Ody do radości”, to jednak „erotyki i romansidła” jakoś wychodziły. A większość takich zamawiali. Nie zapisywałem ich, nie cieszyły mnie wówczas. A jedyna radość z nich, to większa swoboda w urywaniu się „na lewizny”. W końcu jakoś musieli się odwdzięczyć.  

             „Pióro literackie” było również powodem dwóch pytań, które mnie dręczą do dzisiaj. W Warszawie próbowałem zebrać kilka autografów znanych ludzi. Nie szło to najlepiej, po występach w klubach, czy kongresowej trudno było się do nich dopchać. Zaś na ulicy rzadko była okazja. Jakaż więc była moja radość, gdy w jednej z kawiarni Nowego Światu spotkałem jedną z gwiazd polskiej estrady. Niestety, miałem przy sobie tylko notes z wierszami i pióro (byłem „po cywilnemu”). Podszedłem i podając pióro oraz notes otwarty na „chybił trafił”, grzecznie poprosiłem o autograf. I tutaj zaskoczenie ponieważ zaczęła przeglądać notes. Wskazała na krzesło i zadała dwa pytania. Dlaczego pióro a nie popularny już długopis. I dlaczego w notesie jest tak dużo tęsknoty i zadumy. Rozmowa trwała nie długo, nie dłużej niż pięć minut. Do stolika już podchodzili jej mąż i córka. Coś wpisała na pierwszej stronie i oddała mi notes z piórem. Wychodząc z kawiarni spojrzałem na wpis. „Poezja potrafi przynieść niespodziewane przeznaczenie”. Do dziś nie wiem co miała na myśli.

              Po wielu latach sporadycznego pisania „do szuflady” zdecydowałem się „zaistnieć” na jakimś portalu społecznościowym. Kilka z nich zaliczyłem, nim pozostałem tylko na „cytatach. Info”. Byłem już po rozpadzie związku i „utracie” córki. Zacząłem więc pisać z kobietami, a zwłaszcza z jedną. I tutaj spotkało mnie coś dziwnego, co kojarzę z poezją. Zacząłem odczuwać coś co dawno temu czułem tylko przy Kasi. To uczucie niepokoju, gdy się nie odzywała. Te motyle w brzuchu. Na poważnie zacząłem się zastanawiać, czy aby nie zaczynam „świrować”. A że pojawiła się również Agnieszka, więc wystraszony „uciekłem w pracę”. Lecz nadal nie potrafię zapomnieć, i to mnie dręczy. Wspomnienia Kasi są naturalne. Była realna, znałem jej wygląd, znałem głos i śmiech. Nieraz ją tuliłem i całowałem. Ale żeby zakochać się w kimś, znając tylko słowa? Słowa zapisane w Internecie? I żałować swej ucieczki? Czekać na drugą szansę? Toż to czyste szaleństwo, ciągnące się za mną od kilku ładnych lat.

To tyle o moich bojach z „piórem”…


 ©

Moje boje z „piórem”… [1]

 

         Jako jedyny z rodziny, nie tylko lubię pisać piórem, ale również param się „piórem”. Tak w czasach mojej młodości określano czasami poetów i literatów – „człowiek parający się piórem”. To moje zamiłowanie do „pióra” objawiało się od najmłodszych, bo już przedszkolnych lat. Nim pierwszy raz dotknąłem pióra, nim postawiłem nim pierwszą literę, już byłem zafascynowany książkami. Długo pamiętano, w mojej rodzinnej dzielnicy, czterolatka uczepionego kiosku Ruchu. Rzewnym płaczem, głośno prosił – „mamusiu bądź grzeczna i kup mi książeczkę”.

          Dwa lata później w naszym domu zjawiła się szkolna koleżanka mojej mamy. Umiałem już czytać (bardziej dukać, ale pal licho o szczegóły) więc na prośbę mamy zabrała mnie do dzielnicowej biblioteki. I tam spełniła moje największe marzenie tamtych czasów – zapisała mnie do biblioteki. Helenka Dobisz była nie tylko bibliotekarką. Była również nauczycielką języka polskiego w Szkole Podstawowej, jak również harcmistrzem i szczepową w tejże szkole. Pół roku później, w ostatnie wakacje przed szkołą, spełniła również moje drugie marzenie. Zostałem zuchem i zaczęła się moja przygoda z harcerstwem. Ale o harcerstwie kiedy indziej.

           „Pióro” w Szkole Podstawowej to przede wszystkim dziesiątki, jak nie setki, przeczytanych książek. No i pamięć opuchniętej ręki, oraz kilka połamanych linijek. Niestety, miałem to (nie)szczęście urodzenia się leworęcznym. A wtedy to był prawdziwy „dopust Boży”. Piętno które należało „naprostować”. Dwa lata walczono z tą moją „przypadłością”. Długo też zmuszałem się, już sam siebie, do pisania piórem. Pióro wymuszało staranne pisanie, a więc kształtowało styl i charakter pisma. W końcu polubiłem pióro. Dziś, mając wybór, wybiorę pióro. Zwłaszcza jeżeli to będzie Waterman. W moim domu zawsze znajdzie się pióro i atrament.

           Czy jednak wówczas „parałem się piórem”? Bezwiednie, ale raczej tak. Jakiekolwiek laurki, życzenia czy kartki świąteczne były na mojej głowie. Najlepiej wierszowane. Do tego zadania szkolne i wypracowania. Helenka Dobisz pilnowała bym uczęszczał na kółko polonistyczne. Za to p. Gęborek (druga polonistka) wręcz powiedziała – „Kanik, to nie klasa literacka, wyższej oceny i tak nie dostaniesz”. Dla niej mój styl pisania był wadą.

          To co było wadą w ostatniej klasie Szkoły Podstawowej, okazało się zaletą w Liceum. No, nie tylko zaletą, bo i utrapieniem. A to za sprawą polonistki, p. Majdak. W pierwszej licealnej zadała wypracowanie semestralne na temat Polskiej literatury średniowiecznej. Nie było mnie na tej lekcji, więc koledzy przekazali mi wymogi wypracowania. Oczywiście rozpisałem się ponad miarę. Mniejsza o ocenę za wypracowanie. Do dziś pamiętam jej ocenę opisową – „praca warta wydania broszurowego, choć nie całkiem na temat”. Zaowocowało to oczywiście ksywką „poeta”, w klasie. Tej ksywki dość szybko się pozbyłem. Gorzej było z profesorką. Jak zaczęła mnie namawiać na „paranie się piórem” to ustąpiła dopiero pod koniec drugiej klasy. Przestała „ciosać mi kołki na głowie”, bo... uległem i zacząłem pisać w ramach koła polonistycznego…

Z biegiem czasu pojawiły się i inne formy literackie niż krótkie opowiadania, czy recenzje.

I piszę do dzisiaj, właśnie na cytatch.info...

©